Istnieje powiedzenie, że złe nawyki przychodzą same, dobre należy wypracować. Tak więc jak powinien wyglądać nasz dzień?

Wstajemy, szybki prysznic (najlepiej zimny – nie tylko pojędrni nasza skórę, ale również sprowadzi nasze ego do właściwego poziomu), następnie, zamiast kawy, jarmużowo-bananowe smoothi plus kasza jaglana z owocami, krem na dzień na twarz, do tego ekomakijaż, wrzucamy na siebie ciuchy wyprasowane uprzednio przez ukraińską sprzątaczkę i szybki wypad do pracy, najlepiej biegiem albo na rowerze.

W pracy dajemy z siebie sto procent, poza małym wypadem do vegeknajpy na sojowego hamburgera i sałatkę z dyni. Dalej powrót do domu, ale najpierw siłownia, ostatecznie tyłek sam się nie zrobi, paręnaście minut na bieżni (o czym myśli kura, kiedy goni ją kogut? och, czy nie biegnę zbyt szybko). Na koniec inwestujemy w samorozwój, ostatecznie kto stoi w miejscu, ten się cofa (nie dotyczy wspomnianej kury).

Aha, i jeszcze trzeba mieć przyjaciół, tak więc wieczorem wypad ze znajomymi poznanymi na studiach podyplomowych do zaprzyjaźnionej kafejki na wodę mineralną bez bąbelków, żeby nie uderzyły do głowy. Przed snem jeszcze modlitwa, ostatecznie współczesny człowiek odchodzi od sacrum, mit, profanum, ale my się nie damy. A kiedy już padamy na zdemakijażowaną płynem micelarnym bez parabenów twarz, śnią nam się oczywiście zamorskie wyprawy, z plecakiem, namiotem i karimatą w tle, bo jak wszyscy nonkonformiści stronimy od all inclusive. No po prostu nie wypada.

Tak być powinno. Tymczasem, jak jest w istocie?

O szóstej dzwoni budzik. Po raz kolejny postanowiłyśmy wstać bladym świtem i rozpocząć dzień z wigorem, werwą i co tam jeszcze jest na “w”… (wiktymologia, wegetarianizm, wazektomia?). Kolejny raz postanowiłyśmy sobie ruszyć z tym wszystkim w świat, bój się świecie, nadchodzę.

Tymczasem kolejny raz przysypiamy, budząc się na ostatnią chwilę. Czasu starcza nam tylko na umycie zębów i wrzucenie na siebie wczorajszego ubrania, ostatecznie nie jest jeszcze bardzo nieświeże. Potem wsiadamy w auto (eee… ekologia) i klnąc w korkach (a mieliśmy chociaż słuchać e-booka z najnowszą książką Bronki Nowickiej), aby po godzinie znaleźć się w firmie, w której zaczynamy dzień od kiepskiej rozpuszczalnej kawy z sałatką na bazie starego majonezu przyniesioną przez Pana Kanapkę.

Na obiad nie starcza nam czasu, więc kiedy ściągamy wieczorem, po nadgodzinach, do pustego domu, wciągamy na wieczór wszystko, co tylko jest w lodówce, poczynając od żółtego sera, a na starych kotletach wieprzowych kończąc. Następnie włączamy ulubiony serial i wegetujemy (wiktymologia, wegetarianizm, wazektomia?) do dwudziestej czwartej, aby zasnąć przed telewizorem we wczorajszym przecież ubraniu i obudzić się o trzeciej w nocy.

Hm… A może tak wypośrodkować ten nasz styl życia. Małymi kroczkami, codziennie jeden nawyk. Nie oczekujmy od siebie zbyt wiele. Może na początek postarajmy się zmienić dietę, ostatecznie, to ona nas najbardziej buduje (lub rujnuje). Jeśli wypalamy papierosa, jego szkodliwe, rakotwórcze działanie zneutralizujmy chociażby szklanką zielonej herbaty. Jeśli pokusimy się o panierowanego kurczaka w pakiecie z tłuszczami trans, zapijmy go szklanką świeżo wyciskanego soku z grapefruita, który ma przecież tyle antyoksydantów. Niech nasz dzień upływa nam pod hasłem: Kawa, superfoods i papierosy…