Do wyprawy życia przygotowywałam się przez ponad rok. Przeczytałam setki stron przewodników, notatek dawnych podróżników, książek o kulturze i historii Tybetu. Zapisałam się też na lekcje chińskiego i zaczęłam intensywnie (jak na mnie) trenować, żeby poprawić sobie wydolność płuc. A potem zredukowałam do minimum liczbę przedmiotów: ubrań, kosmetyków i niepotrzebnych gadżetów. Próbowałam zmieścić to, co zostało do małego plecaka. Z doświadczenia wiem, że duże i ciężkie walizki nie sprawdzają się w dalekich wyprawach pociągiem.  A ja przecież miałam przejechać przez pół świata: z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.

Wreszcie zaczęłam przygotowywać moich bliskich do pomysłu mojej samotnej podróży. Miałam przecież zniknąć na parę ładnych tygodni, zostawić dzieci, męża i nasze zwierzaki. Zapewniłam ich, że pociąg to najbezpieczniejszy środek transportu, a w krajach, przez które mam podróżować, roi się od policji. Obiecałam też, że będę się regularnie odzywać – w telefonie zainstalowałam VPN (virtual personal network), żeby skutecznie omijać chińską internetową cenzurę. W Chinach nie można korzystać z popularnych komunikatorów i mediów społecznościowych.

Wreszcie zaopatrzyłam się w dobry czytnik książek. Czekały mnie długie samotne godziny, których nie będzie się dało wypełnić niczym innym poza lekturą i pisaniem. Jadąc daleko pociągiem pokonuje się przestrzeń powoli, mila za milą, po nużących, nieskończonych pustkowiach Eurazji. Wiedziałam, że nade mną będą szybować samoloty, które nic sobie nie robią z granic, stref czasowych, nie doświadczają przymusowych postojów. Samolotem mogłabym dotrzeć do stolicy Tybetu, Lhasy, w niecałe 24 godziny, z zaledwie jedną przesiadką w Pekinie.

Uznałam jednak, że taka podróż jest jak cesarskie cięcie, zbyt szybkie przejście z jednego świata w drugi, bez prawdziwego mozołu drogi. A ja chciałabym zrozumieć niewypełnioną przestrzeń, która wyrasta już pół dnia drogi od Moskwy, ciągnie się przez całą Syberię i Mongolię, aż do Chin i mojego wymarzonego Tybetu.

Wiem, że nie jestem osamotniona w niespokojnej chęci zwiedzania. Syndrom cupiditas videndi terras, czyli pragnienia oglądania ziem towarzyszy ludziom od zawsze, ale jego zaspokojenie nigdy nie było tak łatwe do zrealizowania. Bilety, wizy, rozkłady jazdy, miejsca noclegowe – niemal wszystko można dziś załatwić przez internet z łatwością kontrastującą z tym, co czeka podróżnika w realu. Nie ma już ziem nieodkrytych, choć wciąż jeszcze są połacie, których nie pokrywają Google Maps.

Moje podróże koleją na wschód rozpoczęły się jesienią 2016 roku.  Wtedy to wsiadłam do tzw. transsiba i przejechałam samotnie odcinek Irkuck – Władywostok. Rok później pokonałam jeszcze raz całą trasę, tym razem z Moskwy. W 2018 postanowiłam zabrać na Syberię moich najbliższych. Przebyliśmy odcinek od Bajkału do Pekinu. Wiosną 2019, dokładnie 70 lat po tym, jak komuniści wygrali chińską wojnę domową i zajęli wschodni Tybet, pojechałam po raz pierwszy koleją do tej przez wieki najbardziej odosobnionej i najbardziej niedostępnej krainy świata. Jesienią tego samego roku, kiedy Chiny hucznie świętowały 70-lecie ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej, wróciłam znowu na Syberię i dalej, do Lhasy.

Podróżując najwyższą linią kolejową świata, tak zwaną Koleją Tybetańską, która w wielu miejscach znajduje się na wysokości ponad 5000 m n.p.m. przeżywa się prawdziwy zawrót głowy. Dech w piersiach zapierają nie tyle widoki, ile choroba wysokościowa. Wiedziałam o jej istnieniu, ale nie miałam pojęcia, że akurat mnie tak mocno zaatakuje. Do Lhasy dotarłam wyczerpana, obolała, z rurkami z tlenem w nosie, ale szczęśliwa.

Kiedy w styczniu 2020 roku, pod koniec moich azjatyckich podróży, wsiadałam do zatłoczonego pociągu w New Delhi, nie wiedziałam jeszcze tego, z czego służby specjalne w Pekinie już doskonale zdawały sobie sprawę: nieznany wirus z Wuhan w krótkim czasie zmieni wszystko – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Niebawem opustoszeją dworce, zatrzaśnięte zostaną zarówno granice państw, jak i drzwi pogrążonych w kwarantannie domostw na wszystkich kontynentach. Paszporty staną się bezużyteczne, bo na długi czas jedyną możliwą podróżą będzie jazda w wyobraźni.

Tak właśnie powstawała moja najnowsza książka „Pociąg do Tybetu” – książka, która opowiada o kobiecym podróżowaniu, o przekraczaniu – nie tylko państwowych – granic, o pokonywaniu dystansu i lęku, o poszukiwaniu inności, ale i tego, co wszyscy jednak mamy wspólne.

Mam nadzieję, że „Pociąg do Tybetu” sprawdzi się jako lektura podczas wojaży wyimaginowanych, jak i podczas tych prawdziwych, kiedy znów staną się możliwe.

PREMIERA KSIĄŻKI “Pociąg do Tybetu” 3 czerwca 2020
do nabycia w Empik : https://www.empik.com/pociag-do-tybetu-wolny-maja,p1240075322,ksiazka-p

Artykuł powstał we współpracy z autorką – Mają Wolny.